Shit happens....


Oj zdarza się, zdarza...
Wczorajszy dzień zaliczyłam z dwoma tantrumami - jednym Ignasiowym, bo musiał się rozebrać, żebym mogła pomóc mu się ubrać, z drugim Hankowym, bo po drzemce nie dałam jej mleka, a chciałam, żeby zjadła zupę...tyle dobrze, że się na siebie nie nałożyły...
Mogę być z siebie dumna, bo::
- nie uległam ani w pierwszym, ani w drugim przypadku
- zachowałam spokój (no, za to to medal jak nic, bo to wyczyn na miarę olimpiady co najmniej)
- konsekwentnie i spokojnie powtarzałam o co proszę
- Ignaś nie dał do siebie podejść, za to Hankę udało mi się mocno przytulić, głaskać i być z nia, aż zrozumiała, że mleka teraz nie ma, że będzie po zupie...

W konsewkencji Ignaś się rozebrał, przytulił i uspokoił, a Hanka się uspokoiła i zjadła zupę, potem melko...

Hell yeah! Udało mi się!

Co prawda sama nie wiem jak i jaka moc nade mna czuwała, bo zachowanie spokoju przy dracym się dziecku jest dla mnie ogromnie trudne, ale... Zauważyłam, że jak dziecko ma tantruma to z reguły (choć nie zawsze się udaje) zachowuję spokój i wiem co robić... Kompletnie natomiast nie wiem jak się zachować przy całodziennym marudzeniu i stękaniu. To wyzwala we mnie pokłady złości... robię się wówczas bardzo nieprzyjemna....

Pomijajac tantrumy, to tytułowy shit (tym razem dosłownie) zdarzył się dwa razy. Taki koci shit i to poza kuwetę...

Wiecie co jest najlepsze na poprawę humoru?

Skakanie w błotnych kałużach! Tak jak Peppa i George.

A że leje już chyba 2 albo 3 dzień bez przerwy, to skaczemy, bo ile można siedzieć w domu. Dzieciaki szczęśliwe, a ja mogę w końcu spokojnie się cofnać w czasy dzieciństwa:)

Nie wiem, czy dziś poskaczemy... Kawa nie działa, a ja prawie cała noc nie spałam...
Oby dziś obyło się bez histerii. I kociej kupy...


Miłego czwartku!


Anjamit