What a day...

Budzik dzwoni o 5:00.
Potem jeszcze o 5:10, 5:20, 5:30...
Usiłuję przed wstaniem nakarmić Hankę. 
Nie chce więc wstaję o 5:40, bo na 7:00 do pracy.
Nic w tym nadzwyczajnego, ani dziwnego.
Tyle, że poprzedniego wieczora się zapomniałam i zamiast położyć się o godzinie przyzwoitej położyłam się przed 1 w nocy...
Rachunek prosty.
Za dużo nie pospałam.
Zwlekłam się z wyra celem przygotowania paszczy na wyjście z domu.
Tyle, że robienie kreski eyelinerem w pośpiechu i na śpiocha to nie jest dobre wyjście.
Wyglądem zaczynam przypominać emo.
Zmywam i wyglądam jak miś panda...
Sam tusz też jest dobry.
Dzieciom w przedszkolu i tak to zwisa.
Wychodzę z domu zadowolona z przeświadczeniem, że to będzie dobry dzień:)

Między 7:00 a 9:00, kiedy w przedszkolu jest zazwyczaj jedna opiekunka (i pani dyrektor jak przyjedzie wcześniej - niestety dziś nie przyjechała wcześniej...), przylazło 17 (któraś nie może poradzić sobie z jednym???!!!) potworków z czego część ryczących, bo mama, bo tata, bo buciki, bo autko, bo coś tam...
Tej części będzie trzeba zaraz wycierać nosy z częstotliwością jednego smarka, czyt. jednego oddechu.
Bo katarek, bo płacz...
Część chwilę po przyjściu zaczyna oddawać swoje potrzeby fizjologiczne zapominając o istnieniu toalety.
Jeszcze inna część naparza się czym popadnie, bo przecież Karolek zabrał zabawkę, Małgosia nie chce się bawić, a Zuzia jest po prostu głupia...
Po 9:00 przychodzi pani dyrektor i kolejne dzieci.
No to mamy już 25.
Przy czym sikanie i sranie po gaciach się nie kończy.
Ale prawie każda mamusia twierdzi, że przecież JEJ DZIECKO PIĘKNIE ZAŁATWIA SIĘ NA NOCNIK ALBO DO KIBELKA, I ŻE WOŁA, I ŻE PIELUCHY NIEPOTRZEBNE.....

Jednym słowem - przesrany dzień.
A to dopiero połowa dnia.

Z utęsknieniem wracam do domu, do mojego kochanego bachorka i jego pieluch.
Szybkie karmienie - mamy i bachorka.
Krótki odpoczynek i lecisz matko dalej, kolejne bachorki czekają.
Tym razem trochę większe.

Do domu na dobre wróciłam o 19.
W walce o Hankowy sen udało mi się zwyciężyć (nie, nie ogłuszyłam dziecka i nie otumaniłam środkami nasennymi, choć przeszło mi to przez myśl).
Padam na twarz zjadając kolejny kawałek pizzy (obiecaliśmy sobie, że jak się uda to, co miało się udać to zamówimy sobie pizzę, pierwszą odkąd Hanka jest na świecie), nogi włażą mi w cztery litery, oczy same się zamykają. Jestem jak ten bezpiecznik - wyjebana...

Mogę sobie powiedzieć "Welcome back to the real world"...

I wiecie co?
Mimo wszystko, to był dobry dzień:D



Anjamit