Apoteoza piersi

Dziś zostajemy w temacie mlecznym, albo raczej piersiowym.
To dlatego, że Hanka właśnie usnęła, a pierś do nocnego usypiania jest nam niezbędna.
Podobnie z resztą jak w nocy i z rana.
W ciągu dnia bywa różne, ale poranki, wieczory i noce z piersią to już taki constans.

Nasze karmienie weszło w fazę uwielbienia matczynych piersi.
Jedzenie swoją drogą, ale ten cyc...
Sam fakt, że jest wprawia Hanuszkę w dziką radość.
To, że można go possać, pougniatać, poklepaać, podgryźć, wtulić się weń jest po stokroć ważniejszy niż samo mleczko.
Już sama nie wiem czy ta radość wywołana jest przez piersi właśnie, czy tez przez ukryty w nich Hankowy biały skarb.
Z resztą czy to ważne?
Ważne jest to, że Młoda niesłychanie się cieszy na sam mój widok.
No dobrze, matka jak matka...Ważniejsze jest to, co ma matka gdzieś między głową a brzuchem i to w dodatku w liczbie dwóch sztuk.

W jaki inny sposób można wyrazić swoje uwielbienie dla piersi?
Można się na nie gapić - tylko trzeba matkę rozebrać, albo przynajmniej naciągnąć dekolt...
Można je wciskać albo pociągać.
A w końcu - można do nich przemawiać!
Co prawda Hania przemawia w swoim, kompletnie nieznanym mi języku (no tak, wszak już jest mowlakiem w fazie początkującej), ale bardzo próbuje coś im (piersiom) albo mnie wytłumaczyć.

Tak więc Hania piersi uwielbia i koniec, kropka.
Problemem są moje wyjścia do pracy.
Każde moje poruszenie się w łóżku nad ranem skutkuje kontrolnym chwytem za cyca.
Spoko, nie śpię nago w łóżku z dzieckiem (nie dlatego, że widzę w tym coś złego, po prostu bym zamarzła:P), ale progeniturę mamy cwaną, to też przez sen chwyta bezbłędnie to, na czym jej najbardziej zależy....
No, mam nadzieję, że akurat ta faza prędko minie.
I broń Boże nie mówię tu o fazie cyckowej apoteozy...
Raczej o fazie cyckowej zaborczości...


Chciałam jeszcze nawiązać do wczorajszego mlecznego posta i do tekstu (i komentarzy pod nim), który wczoraj dzięki Hafiji przeczytałam na Mamie L'aktywnej ten tekst <klik>.
Wiem, że tekst jest stary, ale do tej pory są osoby, które uważają, że smoczek to zło.
Ba! Są matki, które uważają się za lepsze, bo umiały tak dziecko "nauczyć" żeby smoczek był zbędny.
Nic bardziej mylnego.
To nie matki są takie super. 
To tylko kwestia tego, że akurat ich dziecko nie potrzebowało smoczka.

Ja początkowo byłam bardzo przeciwna smoczkowi, choć na wszelki wypadek zakupiłam, zgodnie z zasadą lepszy smoczek niż kciuk.

Hania miała potworny odruch ssania i nie potrafiła ssać dla samego ssania.
Niektóre dzieci to potrafią (chodzi o ssanie nieefektywne, ssanie nieodżywcze lub z ang. "comfort sucking"), Hania nie, dlatego też dopóki nie podaliśmy smoczka mieliśmy jazdę bez trzymanki.
Wiedza niestety przychodzi często zbyt późno...
Hania się po prostu przejadała.
Przy karmieniu zasypiała, nie zawsze się jej odbijało w związku z czym miała wzdęcia.
Krople owszem, przynosiły ulgę, ale co z tego, jak chwilę potem dziecko znów jadło, znów ssało dla zaspokojenia odruchu, a że ssało zbyt mocno to pokarm nadal napływał w związku z czym znów się przejadało...
I tak w koło Macieju....
Zaczęliśmy uczyć smoczka, ale nie poskutkowało...
Dopiero "cud ręce" mojej mamy sprawiły, że Hania ze smoczkiem już została.
Koszmar się skończył.
Poza tym, kolejnym powodem przemawiającym za podaniem smoczka było to, że Hania zaczęła ssać kciuk.
Ten zaś robił się co raz bardziej czerwony...
Smoczek był więc konieczny.

Nie dajcie sobie wmówić, że jesteście gorsze, bo podajecie dziecku smoczek.
Nie dajcie sobie wmówić, że jesteście wygodne, leniwe lub, że zagłuszacie naturalny instynkt dziecka...
Smoczek to nie jest zło.
Wręcz przeciwnie, w wielu sytuacjach jest bardzo pomocny.
I nie chodzi tu o zatkanie dzioba płaczącemu pacholęciu....


Amen.

Anjamit